Recenzja filmu

Droga do raju (2008)
Gerwazy Reguła
Ilona Ostrowska
Przemysław Sadowski

Kto pójdzie do piekła?

Drobne zalety nie rekompensują mi dwugodzinnej straty czasu, jakim był seans "Drogi do raju". Wypuszczenie na rynek czegoś tak słabego oznacza po prostu brak elementarnego szacunku dla widza.
Nie ulega wątpliwości, że w Polsce powstaje coraz więcej ciekawych fabuł. Ale jeśli dopuszcza się do produkcji taką "Drogę do raju" (film współfinansował Polski Instytut Sztuki Filmowej), to jednak jeszcze sporo pozostaje do zrobienia.

Podczas seansu "Drogi do raju" na przemian łapałam się za głowę i zapadałam głęboko w fotel z zażenowania. W tym filmie popełniono chyba najwięcej podręcznikowych błędów scenariuszowych na metr taśmy w historii współczesnego kina polskiego. Pod tym względem obraz Gerwazego Reguły może mieć wartość edukacyjną: niech studenci reżyserii i scenopisarstwa oglądają "Drogę do raju" i uczą się, czego nie należy za żadne skarby robić. Zasadne będzie pytanie: po co wydawać na taki "podręcznik" kilka milionów, jeśli podobne wnioski można wysnuć czytając scenariusz?

Nie jestem w stanie pojąć tendencji dotykającej szerzej polskich twórców: niechęci do poprawiania scenariuszy. W "Drodze do raju" ta niechęć daje się widzowi wyjątkowo mocno we znaki: mamy tu rażące niekonsekwencje w przebiegu wydarzeń, niejasne motywacje bohaterów i pominięcia faktów niezbędnych do zrozumienia rozwoju akcji. A przecież poprawienie tych błędów nie kosztowałoby wiele pieniędzy ani wysiłku.

Fabuły "Drogi do raju" nie podejmuję się obszernie streszczać, ponieważ oznaczałoby to dopisywanie znaczeń do chwilami bezsensownych wydarzeń. Spróbujmy trzymać się pewników: główna bohaterka Ela pracuje w fabryce mięsa. Ma syna, chorą matkę i adoratora-kierowcę śmieciarki, z którym spotyka się jedynie sporadycznie w pracy. Poza tym wieczorami siada przy stole i wpisuje coś w książkę-pamiętnik. Matka umiera, a pazerna siostra z Warszawy już na stypie stara się załapać na spadek. Do tego dochodzi zagrożenie utratą pracy, co Elę motywuje do podjęcia drugiej roboty, w supermarkecie. Romans z Mirkiem rozwija się, lecz na drodze szczęśliwości staje jego niespodziewana choroba. Wówczas okazuje się, że Ela ma cudowne zdolności uzdrowicielskie…

Jakie są motywacje działania bohaterki? Co wypisuje wieczorami? Tego dowiemy się jedynie z jakby na siłę dopisanych deklaracji (jej pasją jest tworzenie przepisów kulinarnych). Kim w ogóle jest Mirek? Przyjaciółka Eli rzuca wobec niego niejasne oskarżenia, jednak scenarzysta potem tego wątku nie podejmie. Za to gdzieś w połowie filmu ni stąd ni zowąd okaże się, że Mirek-kierowca pochodzi z dobrej rodziny. I ten fakt zostanie nam zaprezentowany od niechcenia, nie jako zaskakująca pointa.

Bynajmniej nie chodzi mi o to, że wszystko powinno być wyjaśnione jak na tacy, a fabuła rozwijać się według najbardziej tradycyjnego schematu. Wystarczyłoby, gdyby niedopowiedzenia nie sprawiały wrażenia zwyczajnych wpadek. Niestety tak widz je odbiera, ponieważ na poziomie realizacji film przypomina przydługi odcinek "M jak miłość", a nie oryginalny film niezależny. Gdzieś głęboko dostrzegam godną pochwały chęć twórców, by wyjść poza utarte ścieżki: opowiedzieć historię pozytywną i zaskakującą. Ale, jak to mówił Picasso, kubistycznego konia można malować wówczas, gdy świetnie się umie namalować konia realistycznego.

Odtwórczyni głównej roli, Ilona Ostrowska "Drogą do raju" niestety tylko potwierdza, że najlepiej wypada w serialach (jedynie Juliusz Machulski potrafił poprowadzić tę aktorkę na wielkim ekranie). Za to drugoplanowe role, szczególnie Krzysztofa Globisza jako obleśnego kierownika sklepu, są na przyzwoitym poziomie. Dziwacznym wtrętem jest tylko karykaturalna do granic możliwości postać siostry.

Może należałoby bardziej podkreślić zalety "Drogi do raju"? Przecież kilka da się odnaleźć: jest tu pozytywne przesłanie, chęć opowiedzenia o zwykłych ludziach i biedzie bez jej demonizowania. Do tego dołóżmy tło – ładny i filmowo "niezużyty" kawałek Polski (pogórze sudeckie).

Niestety, drobne plusy nie rekompensują mi dwugodzinnej straty czasu, jakim był seans tego filmu. Wypuszczenie na rynek czegoś tak słabego oznacza po prostu brak elementarnego szacunku dla widza, nawet jeśli produkcja była podyktowana dobrymi chęciami. Dlatego na pytanie postawione w tytule odpowiadam bez cienia wątpliwości: słabi artyści i nieudolni mecenasi.
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones